„O nocy, coś prowadziła,
Nocy ty milsza nad jutrznię różaną!”
(Noc ciemna - Św. Jan od Krzyża)
Noc jest mi światłem, ratunkiem. W nocy otulony ciemnością, znajduję schronienie przed prawdziwą nocą. Wraz ze zmierzchem powraca pokój serca, bo jestem sam, niewidoczny, ukryty, nie muszę nic mówić, nic robić, o niczym decydować. Mogę trwać w wolności i modlić się do ukrytego Boga.
Jutrznia różana, na którą budzi się życie, jest mi śmiercią. Jest nocą ciemną, w której lęk zalewa duszę. Budzą się zastępy demonów, a Bóg zasypia. Światłość poranka oślepia moje zmysły i wolę. Nie wiem kogo spotkam, nie wiem co odpowiem, nie wiem gdzie się schowam. Wiem, że jestem widoczny, pod obstrzałem tysięcy oczu. Ranią mnie słowa, ranią gesty, nie wiem jak od nich uciec. Boję się mojej reakcji, poczucia winy, wstydu. Ucieczka zawodzi, bo wciąż pojawia się jakiś człowiek, modlę się żeby nie podniósł wzroku. Podniósł! Budzi się agresja – miecz obosieczna. Nic nie mogę zrobić, tylko czuć w żyłach agresję, która rani tylko mnie. Gdy opada, pozostaje poczucie winy.
Dusza – mieszkanie Boga, gdy jest pusta, jest otchłanią bezmierną. Nieskończonym kontinuum śmierci – czarnym i pustym. Otwarłem bramę twierdzy duszy i dałem krok w czarną mgłę. Teraz opadam, a wszystko czego się łapię aby iluzją oszukać mrok duszy - dźwięki, obrazy, rzeczy tego świata - też opada. Rozsypuje się ta iluzja w mych dłoniach a brutalna prawda spod niej wyziera.
Walcząc o haust powietrza, coraz rzadziej wypływam na powierzchnię. Łapię jeszcze oddech na Eucharystii, ale i tu nadzieja gaśnie. Głębiny mnie pochłaniają. Światło znad wody ciemnieje. Nie mam już siły po raz kolejny wypłynąć na powierzchnię żeby złapać oddech. Poddaję się prądom morskim, opadam.
„Z głębokości wołam do Ciebie, Panie,
o Panie, słuchaj głosu mego!” (Ps 130,1-2)
Bóg niestety milczy. Jedyny, który naprawdę istnieje, jest jakby nie istniał. A świat rozpada się na miliony kawałków.
Wciąż opadam. Z każdym nowym dniem z przerażeniem obserwuję, że nadal nie ma dna. Czy kiedyś skończy się to opadanie? Nie mam siły na wyciągnięcie ręki aby złapać się czegokolwiek. Obserwuję tylko małe błyski z różnych stron gasnącej nadziei. Są jak wyciągnięte do mnie dłonie innych ludzi z pomocą. A gdy chcę się ich złapać – dłonie rozpływają się, iskierki gasną. Jeszcze do niedawna, wypatrywałem ich, a teraz się ich boję. A one wciąż się pojawiają nie po to żeby dać szansę ratunku, ale żeby mnie ranić swoją iluzją nadziei, która na dnie duszy nie chce do końca umrzeć. Czy w końcu któraś z nich okaże się prawdziwa? Czy są tylko po to, żeby mnie dręczyć? Oczekuję zmierzchu, ciemności, nocy, bo tam nic mnie nie rani. Kolejne osiem godzin spokojnego trwania, aby na drugi dzień znów wystawić się na rozdzierający ból dziennego światła.
Pamięć jest szczególnym demonem. Moja pamięć jest jak biała dama, w której mieni się beztroskie dzieciństwo, szczęśliwe lata młodości, pokój serca i radość, szczęście z bycia wśród ludzi, wakacje, podróże, pamięć rodzinnych świąt, prezentów, choinki, światełek. Gdy odwracam od niej wzrok, staje się szczególnie gorzka. Podróż w czasie jest tym boleśniejsza im dłużej trwa. Lepiej się nie cofać, bo teraźniejszość i tak dopadnie cię swoim obłędem.
Jest jednak gorszy demon. Można go nazwać czarną damą, bo ona przychodzi po to by zadawać śmiertelne rany. Jest nią bezdenny żal za złe decyzje. Obserwuję swoje życie i widzę, że każdy kolejny zakręt był w złą stronę. Wszelkie odnogi decyzyjne trwają już w przeszłości i nie ma do nich dostępu.
„Umieściłeś mię w dole głębokim,
w ciemnościach, w przepaści.” (Ps 88,7)
Wyobraź sobie, że jedziesz nocą dobrze oświetloną autostradą do domu. Skręcasz w zjazd, którego z upragnieniem oczekiwałeś. Okazuje się, że to nie ten zjazd. Nie możesz się już cofnąć na autostradę. Próbujesz szukać innej drogi, w panice skręcasz w kolejną złą drogę dużo słabiej oświetloną, jeszcze węższą od poprzedniej. W końcu w desperacji porzucasz i tą drogę i skręcasz w las. Z każdym skrętem coraz mniej widzisz a teraz dodatkowo otaczają cię mroczne drzewa. Cały czas masz poczucie, że twój dom jest w całkiem innym regionie, a ty już nie możesz tam dotrzeć, wyjechać z lasu, musisz zostać na zawsze w tym mroku. A prawdziwe życie toczy się gdzieś daleko. Tam czekały na ciebie szanse, awanse, szczęście, rodzina, dzieci, przyjaciele. Niestety straciłeś to wszystko. Trwasz w ciemnym lesie sam i z drżeniem serca próbujesz dać krok w losowo wybranym kierunku. Modlisz się tylko, żeby nie wciągnęło cię bagno lub, żeby ktoś lub coś nie wyszło ci na spotkanie. Kroczysz bardzo powoli niemalże niezauważalnie. Cień nadziei mówi ci, że kiedyś wyjdziesz z tego lasu, ale co wtedy zastaniesz?
Boję się, że gdy wyjdę (jeśli w ogóle) to będzie końcówka mojego życia i bezkres pustyni – brak owoców życia. Czas ucieka. Z czym stanę przed Bogiem? Ten lęk jest najsilniejszy.
„Uważajcie, czuwajcie, bo nie wiecie, kiedy czas ten nadejdzie. Bo rzecz ma się podobnie jak z człowiekiem, który udał się w podróż. Zostawił swój dom, powierzył swoim sługom staranie o wszystko, każdemu wyznaczył zajęcie, a odźwiernemu przykazał, żeby czuwał.” (Mk 13,33-34)
Z każdym dniem Pan domu się zbliża a ja nic nie zrobiłem i nic nie mam, co mógłbym Mu dać.
„Żyję, nie żyjąc w sobie,
Nadziei skrzydła rozwieram,
Umieram, bo nie umieram!”
(Żyję nie żyjąc w sobie / Vivo sin vivir en mi - Św. Jan od Krzyża)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz